Parę słów o mnie:
Zostałam przez moderatorkę Gabinetu Szanghajskiego, P. Anię Kusiak szumnie nazwana „korespondentką”. Myślę, że może to niektórych czytelników zmylić.
Po pierwsze: nikt nie powinien się spodziewać relacji dziennikarskich, bo dziennikarką nie jestem. Jestem (między innymi) zwykłą nauczycielką przedmiotów ścisłych, która przez splot rożnych wydarzeń rodzinnych znalazła się w Chinach. I gdyby ktoś, zaledwie trzy lata temu, powiedział mi, że spędzę w Państwie Środka tyle miesięcy, to pokręciłabym mu palcem kółeczko po głowie! Nawet o wycieczce w te strony nie myślałam. A w dodatku do lipca 2009 roku nie leciałam nigdy samolotem! A tu w ciągu dwóch lat wylatałam (ups, zabrzmiało jakbym to ja była pilotem :) ) dziesiątki tysięcy kilometrów i spędziłam w sumie rok i trzy miesiące w Chinach. A wszystko przez (albo dzięki) pracy mojego męża. A może i kryzys ogólnoświatowy się przyłożył do tego? Bo gdyby nie alokacja przemysłu stoczniowego na świecie, trudności ekonomiczne stoczni w Polsce, to nie pojawiła by się możliwość, a wręcz konieczność podjęcia pracy kontraktowej mojego męża w Chinach. A ja tylko podjęłam decyzję o przyłączeniu się do Maćka i wzięłam roczny urlop z pracy, który, jak wszystko na to wskazuje, przerodzi się w dwuletni. Dzieci dorosłe to czemu nie?
Po drugie: ja tu mieszkam w jednym miejscu, prowadzę dom, czyli jestem kurą domową, a zwiedzanie, dające nikłe podstawy do korespondencji, jest tylko dodatkiem. Odbywa się to przy okazji służbowych podróży Maćka, lub nielicznych jego urlopów. A do podzielenia się moimi wrażeniami w ramach Gabinetu skłoniła minie długoletnia znajomość z pewnym molem książkowym, który teraz jako zapalony bibliotekarz skontaktował mnie z P. Anią.
Ktoś może się zapytać - to co ja tu robię? Po co i z czym się pcham? A no pcham się głównie z chęci podzielania się wiedzą (wciąż skromną niestety) na temat Państwa Środka, (bo to jest zgodne z moim wykonywanym zawodem nawet). Chociaż to nie wiedza, to wrażenia bardziej. A i zdjęć trochę mam do pokazania. I rzeczywiście jedynie pasja fotografowania uprawnia mnie do przyjęcia tytułu korespondentki z Chin.
Parę słów o moim „pierwszym razie” w mieście Shanghai (spolszczone - Szanghaj):
O samym mieście można znaleźć niezliczoną liczbę informacji, chociażby w Internecie. Jak pierwszy raz miałam tam lecieć to oczywiście poczytałam sobie co nieco, zaopatrzyłam się w plan miasta, wybrałam miejsca, które chciałam zobaczyć. Było to w sierpniu 2009 roku, a lecieliśmy tam bo mąż miał szkolenie (jego kompania ma w Shanghaju główne biuro na Chiny i wszystkie moje wizyty w tym molochu, no może poza jedną, były z tego samego powodu). Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że miasto jest duże, ale rzeczywistość trochę mnie przerosła. Był to okres, kiedy jeszcze nie przeskalowałam swojego myślenia o państwie, w którym byłam zaledwie cztery tygodnie. Co prawda widziałam już kawałek Pekinu, łącznie z nowym, ogromnym terminalem nr 3 lotniska, zbudowanego przy okazji igrzysk olimpijskich, pobyłam trochę w Dalianie (6 mln ludności), gdzie przez pierwsze prawie dwa lata kontraktu pracował Maciek, ale mimo wszystko Shanghaj zaszokował mnie. Już jazda z lotniska Pudong do centrum, gdzie mieliśmy hotel, wystarczyła. Jechało się ok. godziny, autostradami, obok budowanych jeszcze nowszych autostrad i wiaduktów. Cały czas przez teren zabudowany. Sama skala budów porażała – przypuszczalnie tyle sprzętu i ludzi co na jednym odcinku budowy nie ma w całej północnej Polsce. A oni szykowali miasto do EXPO. Zamieszkaliśmy w okolicy Nanjing Lu, głównej, wyłączonej z ruchu samochodowego ulicy zachodniej części miasta – Bundu. A że przylecieliśmy wieczorem, to i zwiedzanie zaczęłam wieczorem. Rojno, za mało powiedziane. Tłoczno - też za mało. Bo kiedyś mi się wydawało, że na Ulicy Długiej w Gdańsku jest tłoczno, szczególnie podczas Jarmarku Św. Domnika. I nie chodzi mi tu o ścisk. Tu pojawia się konieczność określenia skali, skali wielkości ulicy i budynków przy niej do skali ilości ludzi i koncentracji różnych sieciowych i markowych sklepów. A tego się nie da zrobić, to trzeba samemu przeżyć i zobaczyć. Niby nie widać ścisku, ale czuje się masę ludzką, jakąś koncentrację energii. To ulica dla turystów, więc niby nikt się nie śpieszy ale czuje się nerwowość. Bo masz ochotę iść z głową zadartą do góry, ale nie możesz – musisz omijać innych z zadartą głową, albo umykać przed turystycznymi pociągami wożącymi ludzi wzdłuż ulicy, albo opędzać się przed natrętnymi sprzedawcami wszystkiego – zegarków, torebek, butów na rolkach, zabawek na sznurku, masaży, masażystek….A do tego architektura – wysoko, różnorodnie, barwnie i błyszcząco. I ludzie – z różnych stron świata. Nie wiadomo na czym się skupić.
Fot. 1. Nanjing Lu, Shanghai
Fot. 2. Nanjing Lu, Shanghai
Fot. 3. Nanjing Lu, Shanghai
A rano – zaskoczenie. Jakby inne miasto – ludzie się do pracy śpieszą, prawie nie ma naganiaczy i handlarzy fejkami (podróbkami). I starsze panie ćwiczą układy przy muzyce z magnetofonu, a czasem granej przez starszych panów. Sklepy jeszcze zamknięte. Spokój. (Zamieszczone z tej pory dnia zdjęcia pochodzą z grudnia 2010, kiedy to nawet trochę śniegu popadało)
Fot. 4. Nanjing Lu, Shanghai
Fot. 5. Nanjing Lu, Shanghai
Fot. 6. Nanjing Lu, Shnaghai.
Fot. 7. Nanjing Lu, Shanghai
Fot. 8. Nanjing Lu, Shanghai
I takie to moje pierwsze wrażenia z Shanghaju. Oczywiście nie ostatnie. Bo za każdym pobytem ( byłam tam już 7 razy, i niestety lepiej znam Shanghaj niż np. Kraków czy Warszawę, o zgrozo!) znajdowałam coś nowego dla mnie, poza przewodnikami. I owszem, zwiedzam polecane miejsca, ale lubię też chodzić z mapą, jakby w bok od atrakcji.
Szkoda, że nie wiedziałam o przyszłej wtedy, a obecnej teraz możliwości pisania o wrażeniach, ale przynajmniej trochę zdjęć mam, które całkiem nieźle podtrzymują pamięć.
W. Wolaniecka (Wiecha)
P.S. Chińczycy nie umieją korzystać z map! Nie wiem czy to system nauczania, konieczność wkucia tysięcy znaków by móc czytać i pisać, czy jakieś inne czynniki zaważyły o tym zjawisku. Pokazanie taryfiarzowi czegoś na mapie mija się z celem, chyba że jest tam napisana po chińsku nazwa miejsca, do którego chcemy dotrzeć i to dużymi literami. Bo inną cechą, można powiedzieć narodową, jest słaby wzrok, szczególnie starszych ludzi, a tacy są przeważnie taksówkarzami.( i nie zawsze umieją posługiwać się Pininem, czyli uproszczonym zapisem fonetycznym w alfabecie łacińskim). Jak zapytałam naszą Chińską znajomą o to w jaki sposób w takim razie poruszają się szczególnie w nowych miejscach, odpowiedziała, że ktoś im musi najpierw im drogę pokazać. To wyjaśnia, dlaczego podczas wycieczek grupowych nawet przez myśl nie przejdzie Chińczykowi oderwać się od grupy lub pójść inną drogą w to samo miejsce. Muszą mieć przewodnika lub wyraźnie zaznaczoną drogę (najczęściej ogrodzoną). Nasze swobodne zachowanie podczas zwiedzania bulwersuje i stresuje ich, co przerobiliśmy z Maćkiem. I nie chodzi tu o politykę czy zakazy. Ale to innym razem opowiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz