piątek, 18 listopada 2011

Skok w bok


Skok w bok od Nanjing Lu może wywołać lekki szok. Miałam zamiar dotrzeć do ogrodu Yuyuan, a ponieważ nie miałam ochoty, a w tedy jeszcze umiejętności (był to sierpień 2009 r., pierwszy raz w Szanghaju), próbować dogadać się z taksówkarzem, poszłam według mapy piechotą. Próba wyjaśnienia celu podróży taksówkarzowi mogła się skończyć wysiadką w innym miejscu, albo w najlepszym razie „yyeee…” okraszonym miną zdziwionego kierowcy. Na początku mojego pobytu w Chinach wolałam sama dotrzeć jakoś do celu, a ewentualnie wracać Taxi, bo zaopatrzona w karnet wizytowy hotelu, miałam pewność ze wrócę do domu. Więc poszłam i zaledwie 100 - 200 metrów od tętniącej życiem wielkomiejskim ulicy natknęłam się na takie obrazki:


 Fot. 1. Na południe od Nanjing Lu w kierunku Yan’an East Rd.



 Fot. 2. Na południe od Nanjing Lu w kierunku Yan’an East Rd.

Jak na moje inżynierskie wyczucie niezłe zamieszanie w polu magnetycznym musi być w pobliżu tego słupa. A to nie wyjątek! No i te bambusowe rusztowania. Jak na prowincji. 



 Fot. 3. . Na południe od Nanjing Lu w kierunku Yan’an East Rd.


Fot. 4. . Na południe od Nanjing Lu w kierunku Yan’an East Rd.


Prowincjonalnie wyglądała też cała okolica, pomimo wychylających się zza dachów drapaczy chmur. A na dokładkę cały dzień padało, lżej lub mocniej, ale światła nie było, tylko szarość. Przy jakiś 28 stopniach C. Więc raczej smutne wrażenie ogólne, ale rozglądałam się z ciekawością. Teraz pewnie bym więcej napstrykała zdjęć z tamtej okolicy, ale wtedy jeszcze zbytnio się krępowałam włazić w zaułki i prywatność mieszkańców (zresztą do tej pory mi to nie przeszło). Po lekkim kluczeniu przez przebudowę ulicy Renmin Lu, dotarłam do „Starego Miasta” ciągnącego się przy ulicy Lishui.

 
Fot. 5. 

Fot. 6

Fot.7.


Fot.8.
 
Fot. 9.


Fot.10.

 
Fot.11.

Jak widać na fotografiach 5-11, kolorowo i stylowo. Pytanie tylko czy rzeczywiście są to stare obiekty, czy nowe, zrobione na stare, żeby przyciągnąć turystów. Jest to miejsce, gdzie można obkupić się w pamiątki, jedwabie i nefryty. I potargować się można i trzeba. Ceny przystępne, co skwapliwie wykorzystałam  :)). I znowu zakupy! Ale jak nie kupić szlafroczka dla taty, serwetek z jedwabiu, apaszek… ? A ogród Yuyuan? A ogród obok. Wchodzi się przez świątynię Buddy, a potem kręci się jak wąż alejkami po niewielkiej w sumie przestrzeni, ale z wieloma ciekawostkami. Szkoda tylko że pogoda nie dopisała…


 
Fot.12.


Fot.13.

 
Fot.14.

        Fot. 15.

    Fot.16.

    Fot.17.

    Fot.18.

    Fot.19.

    Fot.20.

    Fot. 21.

    Fot. 22.

    Fot.23.

    Fot. 24.

    Fot.25.

    Fot.26.

    Fot. 27.

    Pięknie tam. Ogród ten odbiega od naszych, polskich wyobrażeń o ogrodach. Nie ma tu przestrzeni, szerokich alejek, za to są czerwone karasie, pawilony, sztuczne skały i niezliczona ilość dzieł ręki ludzkiej, nie przyrody. I gdyby nie tłumy przeciskające się wąskimi przejściami, byłoby to miejsce sprzyjające odpoczynkowi. I pewnie było, bo należało do bogacza z otoczenia cesarza (któremu w wizerunkach smoka przysługiwały trzy pazury w łapie - fot. 23), i jeśli już gawiedź tu chodziła to tylko w charakterze służby. Ale tłum stwarza też pewne okazje. Taką było dla mnie podsłuchiwanie opowiadania o tym miejscu przewodniczki w języku … rosyjskim. I o dziwo, pani, Rosjanka mieszkająca od kilku lat w Szanghaju, kierowała się do młodych Chinek, studentek. A skąd wiem? A stąd, że zagaiłam pogaduszki, kalecząc niemiłosiernie język rosyjski, bo słówka dawno wyparowały z głowy (rosyjski akcent nie sprawiał mi nigdy większych kłopotów – rodzice moi z Wileńszczyzny pochodzą). W efekcie chwila odpoczynku w zwiedzaniu i ten oto portret mój:


Fot. 25.

Pod pachą mam nowo nabytą torbę pseudo jedwabną. Musiałam ją kupić, bo nie miałam jak nosić zakupów ze „Starego miasta” :)). Złażona, z łupami, do hotelu wróciłam taksówką. Nie żebym była taka rozrzutna, ale Taxi kosztuje prawie tyle co u nas transport miejski. A przy braku wiedzy o lokalnym transporcie, mając zapisany dużymi, chińskimi literami cel jazdy, niewielkim ryzykiem i wydatkiem jest taki sposób przemieszczania się w Chinach.



środa, 12 października 2011

Pudong


Jeżeli „wkrótce” oznacza 3 miesiące, no to ok. Można przyjąć, że jest ciągłość. Nastąpiła przerwa w pobycie w Państwie Środka, stąd i przerwa w opowiadaniu o nim. Ale do rzeczy.
Pudong – część Shanghaju na wschodnim brzegu rz. Huangpu stale się zmienia. Przybywa wysokościowców, rond, mostów. Głównym motorem ostatnich zmian było EXPO w 2010 r., pod które przygotowano teren wyburzając poprzednią zabudowę, zdaje się, że były tam jakieś drobne zakłady przemysłowe. Po zakończeniu wystawy na tym terenie mają wyrosnąć apartamentowce. I mam nadzieję, że nie będą to kolejne, niezamieszkałe wieżowce, jakich ostatnio wiele w Chinach wyrosło.
Ale najbardziej znaną częścią jest ta, którą widać z Bundu,  (patrz poprzedni post) z Perłą Orientu, Jin Mao Tower i Shanghai World Financial Center (tzw. otwieracz).  

                  Fot. 1. Perła Orientu

Ja osobiście byłam 2 razy wewnątrz Perły Orientu. W kuli widokowej (środkowa) jest przezroczysta podłoga i nie wszyscy z przyjemnością po niej chodzą. Ale nie mają wyjścia, chętnych do odwiedzenia tego miejsca jest bardzo wielu, szczególnie w roku 2010, podczas trwania wystawy EXPO i nie ma szans przejść tylko pod ścianą, po „ stałym lądzie”. Niektórym nie przeszkadza przestrzeń pod nogami stając się dodatkową atrakcją miejsca.





    Fot. 2. Kasia na podłodze tarasu widokowego Perły Orientu

Za drugim razem byliśmy w Perle Orientu z Kasią w 2010 roku,  i pomimo kolejki do wjazdu na górę, nie odpuściliśmy. A stało  się i stało, ponad 1,5 godziny. Bo tłumy, które przyjechały na EXPO, po mieście się szwendały. Autokarami ludzi pracy do miasta zwożono, podnosząc  tym samym frekwencję na wystawie, a nam ciśnienie w tłoku i kolejkach. A co się działo w metrze… No cóż, koszty dodatkowe podróży do najludniejszego państwa świata.
 Skąd wiem, że to ludzie pracy a nie zwykli lokalni turyści? A stąd, że wyróżniali się ubiorem, bardzo skromnym, szli jak stado owiec za przewodnikiem z wrzeszczącym przez tubę, ubrani przeważnie w tego samego koloru czapeczki, z rozdziawionymi buziami i tacy lekko zdezorientowani. I twarze. Nie chcę powiedzieć – proste, bo mogę obrazić kogoś, ale różniły się od twarzy ludzi spotykanych w wielkich miastach. Widać na nich trudy pracy fizycznej. To samo ręce. Dla zilustrowania  - portret pary, co prawda zrobiony w innym miejscu, ale obrazujący o czym mówię.

   Fot. 3. Ludzie pracy.


                       Fot. 4. Jin Mao Tower i Shanghai World Financial Center (fotka  zrobiona z TAXI)

W tych  „maleństwach” jeszcze nie byłam. Jakoś nie po drodze. Pomimo „małego” wzrostu Perły (468 m, a nasz rodzinny "wysokościowiec" - Pałac Kultury - 231 m) lepszy chyba z niej widok na miasto, bo stoi bliżej rzeki. Nawet przy złej pogodzie robi wrażenie.



    Fot. 5. Bund




    Fot. 6. Rzeka Huangpu




            Fot. 7. Widok zza pleców Perły orientu (jeżeli przyjąć, że front jest od strony rzeki)

Jak może widać na fotkach, miasto nie jest jednolicie zabudowane. I lubię Shanghaj właśnie za to, że nie ma w nim jednorodności. Między wielkimi są małe (no może nie małe, ale mniejsze) budynki, a charakterystyczne czubki wysokościowców pozwalają zorientować się w przestrzeni.
Oprócz wież widokowych na Pudongu polecam zwiedzenie Szanghajskiego Oceanarium, znajdującego się zaraz obok Perły. 

    Fot. 8. Wejście do oceanarium

Piszą w przewodnikach, że jest to największe w Azji akwarium. Nie wiem, nie jestem w stanie ocenić, tym bardziej, że właściwie każde większe miasto ma taki obiekt. Ale robią wrażenie długie tunele pod wodą, jest sporo różnych okazów z całego świata. Nawet foki, których żal mi się zrobiło trochę, bo miały bardzo małą, jak dla nich, przestrzeń pod wodą. Ja trafiłam na dość ciekawy „okaz”:


   Fot. 9. Sprzątanie akwarium.

    Fot. 10. Takim tunelem zjeżdża się pod wodę

    Fot. 11.  Skrzydlica

    Fot. 12. A to wiadomo…

Fotki mało udane, bo światła mało, lamp błyskowych nie należy używać, a „modele” niezdyscyplinowane, stale w ruchu. Ale filmik wyszedł. Tylko tu raczej nie umieszczę, bo za dużo MB waży. I ja nie umiem (jeszcze) tego przerobić.
A poza tym na  Pudongu można zrobić zakupy. I to nie tylko w wielkich sklepach z wielkimi i mniejszymi markami, jakich pełno w tym mieście. Często wyjścia z metra ulokowane są w takich molochach, jak po lewej na poniższym zdjęciu.

.
    Fot. 13. Widok na Bund z ronda pod Perłą Orientu

Ale ja polecam podjechać nieco dalej na stację metra Muzeum Nauki na linii nr 2. Do zwiedzania muzeum raczej nie zachęcam, bo niestety nie ma co oglądać, no może z zewnątrz okazały budynek. Ale środek na poziomie szkoły podstawowej i to wczesnej. Ale pod muzeum jest termitiera ze sklepikami. Wychodzi z metra wprost na pasaż handlowy, w którym obkupić się można w ciuchy i o ile ktoś się umie potargować, dość tanio. Jest też szwalnia gdzie szyją na wymiar co się chce. Sporo tam wydałam pieniędzy na szaliczki bluzeczki, koszule i sweterki itd. Ale trzeba mieć wypoczęte nogi, bo targowanie się nabija wiele metrów „spaceru”. No bo jak rzucą ceną za nasz wygląd białasa, to można kapciami się nakryć. I wtedy ja ustalam sobie cenę, jaką ja chcę dać, najczęściej wychodzi to 1/3 ceny sprzedawcy, i podaję ją po chińsku. Oczywiście nie jest ona przyjęta. Babka za zwyczaj proponuje niższą cenę ale nie moją, a ja twardo przy swojej obstaję, na co nie ma zgody,  więc odchodzę ze stoiska mówiąc xièxiè (dziękuję), ijiàn (do widzenia). W rezultacie jak minę średnio następne dwa boksy, słyszę Okey, okeyla, i moją cenę. Więc wracam i kupuję za cenę jaką chciałam, ale metry w nogach dodatkowe już są. A jak się kupuje w jednym stoisku więcej rzeczy to za „hurt” też można dostać lepszą, niższą cenę. Czasem ten system bawi, ale po kilku transakcjach  - irytuje. My, Polacy nie mamy we krwi targów. A jak się jeszcze widzi taki lekko ironiczny uśmieszek u sprzedających, to w ogóle odechciewa się zakupów. Bo Chińczycy mają uśmiech przyklejony do twarzy, taka poza uniżonego sługi. Ale szybko w jednakowych, na początku pobytu w Chinach, twarzach można rozróżnić fałsz i pogardę. Oczywiście generalizuję. Zdarzają się sympatyczni sprzedawcy, zaciekawieni skąd jestem, co tu robię, często młode osoby chcą trochę po angielsku pogadać. Jednak próbowano mnie oszukać nie raz, a nie raz może i oszukano. Ja rozumiem, że jest ich dużo, muszą o swoje powalczyć, ale niekoniecznie robiąc mnie w balona. I koniecznie trzeba wszystko rozpakować i sprawdzić . Bywa ze rozmiar napisany mija się znacznie z prawdziwym, ze są zakamuflowane wady, brak guzików itp. No i warto znać parę słów po chińsku. Znają tam na ogół podstawowe zwroty angielskie, ale za chiński mam wrażenie dostawałam lepszą dla mnie cenę. I nie ma się co przejmować tragiczną miną przy dobijaniu targu, to taka gra. Na początku czułam się okropnie, bo rzeczywiście wyraz ich twarzy był taki, jakbym im dzieci żywcem pożarła na ich oczach. To mija z czasem. Taki folklor.
Po zakupach to już tylko z tobołami do kwatery i na odpoczynek. A wieczorem można zacząć od nowa pętanie się po mieście… Nigdy dosyć zdjęć. Można połączyć przyjemne z przyjemnym, czyli zjeść coś i pogapić się na okolicę i ludzi.


   Fot. 14. Niestety nie byłam w środku po zmroku




    Fot. 15. Widoczek z tarasu  "Bar Rouge" na Bundzie.
            A następnego dnia można dalej odkrywać miasto…

czwartek, 30 czerwca 2011

Na końcach Nanjing Lu

Każdy kij ma dwa końce, ulica też, tylko gdzie jest początek, a gdzie koniec?
Dla mnie początkiem Nanjing Lu jest Renmin Guangchang – Plac Ludowy. To na jego rogu wysiadamy z taksówki lub metra chcąc dotrzeć na drugi koniec ulicy – Bund. Co prawda można na Bund dojechać omijając Nanning Lu, ale do kanonu marszruty rasowego (a raczej masowego) turysty należy spacer po tej rojnej i strojnej ulicy. Plac jest duży i, można powiedzieć,  wielowarstwowy. Na powierzchni mieści się kilka instytucji: Teatr Wielki, Szanghajskie Muzeum Sztuki, Muzeum Szanghajskie i budynki rządowe. Wszystko wkomponowane w ładny park. 


          Fot. 1. Renmin Guangchang



        Fot. 2. Szanghajskie Muzeum Sztuki (biały budynek z ażurowym dachem)



               Fot. 3. Teatr Wielki, (plan pierwszy) a w tle Hotel Marriot


                     Fot. 4. Szanghajskie Muzeum 


Zwiedziłam to muzeum. Wielki, nowy gmach, wiele przestrzeni w środku, ale jakby eksponatów przy mało. Może jestem przyzwyczajona do innych standardów – wiele na niewielkiej przestrzeni. Tu skromnie z ilością, ale i przestrzennie. A może  dobrze – bo każda rzecz jest dobrze widoczna. Jednak czułam się zawiedziona – chociaż, co rzadko spotykane w Chinach, wejście za darmo, spodziewałam się zobaczyć więcej różnorodnych ciekawostek i takiego zmęczenia oglądaniem, że więcej już się nie da przyjąć, jakie czułam po zwiedzaniu np. Muzeum Narodowego w Londynie. Na fotografiach 5, 6 i 7 przykłady tego co można zobaczyć. Oczywiście słynna porcelan chińska też była, ale oświetlenie było kiepskie i zdjęcia nie wyszły dobrze.

                 Fot. 5. Malarstwo tuszem na papierze. 


         Fot. 6. Jadeitowe cacko


         Fot. 7. Rzeźbiony stolik z drewna

 
Pod powierzchnią Renmin Guangchang ukryta jest istna termitiera złożona ze stacji metra i przejść między nimi, bo tu krzyżują się trzy linie metra: 1, 2, 8. Do wszystkiego dołożyć pasaże handlowe i już się można zgubić. Nie muszę chyba dodawać, że ludzi masa, szczególnie w godzinach szczytu, kiedy trzeba się trzymać mocno za ręce jak się idzie z kimś, bo rzeka ludzka rozdzieli na amen. Podziemie jest  na tyle skomplikowanym układem, że nawet jak komuś się wydaje, że zna to miejsce, to się może nieźle nałazić, zanim wyjdzie z tej strony placu, z której zamierzał. Tak było gdy umówiłam się z moją koleżanką (z Polski zresztą) na rogu placu od strony Nanning Lu. Zanim się znalazłyśmy minęło dobre pół godziny, pomimo że dla niej to nie był pierwszy raz w tym mrowisku. Teraz, jak tam jestem, to wychodzę pierwszym wyjściem jakie natrafię na powierzchnię i potem, orientując się w przestrzeni po charakterystycznych budynkach, idę gdzie trzeba. A moją ulubioną budowlą z okolic placu, poza „Ufo” Hotelu Radisson (patrz fot. 1. z poprzedniego posta) jest „pióro kulkowe” (ja tak nazywam te budynki) Hotelu Marriot.


         Fot. 8. Hotel Marriot nocą

Na koniec Nanjing Lu można podjechać z Placu Ludowego metrem nr 2, lub kolejką dla turystów na kółkach. Potem jeszcze kawałek „zwykłą” ulicą i wychodzimy na Bund, zachodnią stronę rzeki Huangpu. 


                Fot. 9. Wyjście z Nanjing Lu na Bund


Obecnie jest tu obszerny deptak z widokiem na wschodnią stronę rzeki – sławny Pudong, ale jak pierwszy raz byłam w Szanghaju, latem 2009 roku, to był tu jeden wielki plac budowy. Mój małżonek narobił mi apetytu na widoki, a tu… ściana muru odgradzającego budowę od rozjeżdżonej błotem ulicy. Miasto szykowało się na EXPO w 2010, i modernizowało co się dało. Dodatkowo pogoda nie dopisała.



         Fot. 10. Bund w sierpniu 2009 r.


Teraz wygląda to troszkę lepiej.

         Fot. 11. Bund, 2011


        Fot. 12. Bund, 2011

 
Ale głównym celem pobytu na Bundzie jest podziwianie widoku drugiej strony rzeki. Sztandarowy, rozpoznawalny symbol miasta. I można tak stać i pstrykać bez końca. Bo widok ożywiany jest zmieniającym się światłem i za każdym pobytem, przy innej pogodzie trochę inaczej wygląda. Do tego ruch na rzece jest spory. Poza turystycznymi promami, zwykle w nocy lepiej oświetlonymi niż nasze choinki na Św. Bożego Narodzenia, kursuje sporo pełnych i pustych barek.

         Fot. 13. Pudong



        Fot. 14. Pudong
 


        Fot. 15. Pudong 

Z Pudongu rozciąga się szeroka perspektywa na miasto, szczególnie z wysokości tarasów widokowych Perły Orientu (kule na wysokich nogach) lub z Szanghajskiego Światowego Centrum Finansowego (otwieracz do bulek). O tym wkrótce.

W. Wolaniecka (Wiecha)